czwartek, 28 stycznia 2016

Klimat na sesję futurystyczną (i nie tylko) cz.1

Widziałem już sporo dobrych poradników, w których doświadczeni mistrzowie gry dzielą się oryginalnymi pomysłami na wprowadzanie wciągającego klimatu na sesji. Niestety wiele z tych pomysłów nie zawsze pasuje do klimatu science-fiction. Potrzeba dużej wyobraźni, by obronić świeczkę na stacji kosmicznej, a jeszcze więcej, by naszą gralnię uznać za wnętrze schronu atomowego. Może jednak nie jest tak trudno? Postaram się udowodnić, że nie. W odmienności sesji futurystycznych od fantasy leżą nie tylko słabości, ale też siły.

Ale najpierw odpowiem tym wszystkim mistrzom gry, którym wydaje się, że strojenie się w kaptur, rozkładanie obrusa, wieszanie zasłon, zapalanie świec i inne tego typu zabiegi są niepotrzebne. A nie denerwuje was czasem, że gracze co jakiś czas zerkają na telefon? Albo to, że ich postaci nie podejmują luźnych rozmów? Może ich monotonne podejście do walki, typu "huzia na Józia i będzie co ma być" działa ci na nerwy? Jeśli na którekolwiek z powyższych pytań odpowiedziałeś twierdząco, to możesz mieć problem z zanurzeniem graczy (i samego siebie!) w historii, którą wspólnie przecież przeżywacie. Jeśli gracie ograniczając przygotowanie "gralni" do minimum, zwykła muzyka grająca w tle, bądź prosty rekwizyt leżący na stole może zrobić wielką różnicę.

I Teoria pięciu zmysłów
Jestem jej gorącym wyznawcą. Mówi ona, że w określonym czasie, przy pomocy jednego zmysłu, człowiek może odebrać ograniczona ilość wrażeń. Innymi słowy, istnieje skończona ilość gadki jaką możecie zaserwować graczom. Prawdopodobnie o wiele bardziej skończona niż wam się wydaje. Po przekroczeniu limitu "gawędziarstwa" na sesji gracze mogą zacząć się niecierpliwić - zaglądać w telefon, ziewać, wydurniać, tylko po to, żeby cokolwiek się działo. Dlatego na każdą sesję, jeśli mam możliwość, staram się załatwiać też ilustracje, muzykę, a może kiedyś jeszcze jakieś kadzidełka. Ostatni z pięciu tradycyjnych zmysłów - dotyk - też jest ważny. Oczywiście nie chodzi mi o dotykanie graczy - to rekwizyty mają do tego służyć. Dlatego też podzieliłem ten esej na pięć części, każda poświęcona jednemu zmysłowi.

1. Wzrok
Niech inspiracją dla świata przyszłości będzie dla nas teraźniejszość. Każdy dysponuje dzisiaj elektroniką, dającą dostęp do globalnej sieci informacyjnej, w której znaleźć można wszystko. Tylko czego szukać i gdzie? Po ilustracje radzę sięgać do DeviantArt. To właśnie tam trafiają dzieła i dziełka uznanych artystów i kompletnych żółtodziobów, przedstawiające zarówno znane i oklepane uniwersa jak i zupełnie nowe, autorskie fantazje. Mnie osobiście zachwyciły tamtejsze pjezaże sci-fi. 
Ale jak wykorzystać pejzaże, zapytacie. Przecież nikt nie będzie się gapił w pejzaż podczas sesji, nie? Oczywiście że nie. Każdy będzie się gapił na mistrza gry, a pejzaż będzie za mistrzem... No tak, pod warunkiem że dysponujesz rzutnikiem. To naprawdę świetny pomysł wykorzystywać go na sesji. Wystarczy to urządzenie i kawałek białej ściany, by wasza gralnia zamieniła się w powierzchnię odległej planety albo wnętrze zalanego reaktora atomowego. Czasem wystarczy nawet rzucić jakiś kolor na ścianę, by całkowicie zmienić nastrój sesji. Niech będzie to odpowiednik fantasowej świeczki na sesję futurystyczną!
Ponadto, interfejsy, loga. Po kolei. Zwykle settingi science-fiction mają swoje wersje Pip-Boya, czyli tabletopodobnego urządzenia do gromadzenia informacji o właścicielu (dziś powiedzielibyśmy: "smartfona", prawda Google?). Czym że jest taki Pip-Boy, jeśli nie elektroniczną kartą postaci? Wykorzystaj to. Znajdź, lub zaprojektuj kartę postaci, która przypomina ekran jakiegoś urządzenia, z jakimiś pokrętłami, logiem producenta, z jakimiś elementami interfejsu i odpowiednią czcionką - w zależności od settingu.
Loga - czemu mogą służyć? A czy ktoś pamięta nazwę tej korporacji, która zafundowała Ripley kilkakrotne bliskie spotkania trzeciego stopnia z niejakimi Obcymi? Typowego fana science-fiction można by obudzić o trzeciej w nocy i znałby odpowiedź na to pytanie. To dlatego, że w filmach z serii "Obcy" korporacja Weyland-Yutani jest obecna wszędzie, potęgując wrażenie osamotnienia i osaczenia bohaterów w kosmosie, gdzie nikt nie usłyszy ich krzyku, a nawet jeśli usłyszy, to najpierw policzy co mu się bardziej opłaca. Loga - opcja warta przemyślenia w settingach, gdzie pierwsze skrzypce grają potężne korporacje, organizacje. Wydrukowane może je nosić mistrz gry przypięte do ubrania, mogą widnieć na kartach postaci graczy, a nawet na ich kubkach jeśli chcesz pójść w ekstremum.
Ostatnią rzeczą wartą wspomnienia są sposoby przekazywania informacji wizualnej. Moim ulubionym są ostatnio kody QR. Istnieją dziesiątki darmowych ich generatorów, np. QR Online. Można tam zakodować adres WWW, adresy mailowe, czy tekst. Ja zakodowałem wikipediową definicję planety Wenus na jednej z moich sesji - rozgrywała się w dalekiej przyszłości, a ów kod miał być kluczem do znalezienia kolebki ludzkości. Ktoś może umieścić gdzieś obrazek i zakodować jego adres. Ktoś inny zakoduje adres mailowy konta stworzonego specjalnie na potrzeby sesji, a na którym mistrz gry przygotował wcześniej e-maile, których treść mają poznać bohaterowie.
Najciekawszą rzeczą dotyczącą sesji futurystycznych jest to, że możemy korzystać z wielu narzędzi niedostępnych w settingach fantasy. Skrzynki pocztowe, kody QR, rzeczywistość rozszerzona, rozmaite aplikacje tworzone specjalnie dla RPG... Polecam korzystać!

c.d.n.

piątek, 22 stycznia 2016

Kopiec

Krople bębniły o daszek z cienkiej blachy, jakby ktoś strzelał z pistoletu na gwoździe. “Chociaż nie, gwoździe nie były tak niebezpieczne jak kwaśne deszcze”, pomyślał Qarl. W zeszłym tygodniu pijany Joe “Zabawka” zasnął pod dziurawym daszkiem z pleksi. Kiedy znaleźli go rankiem, okazało się że całą noc woda kapała mu na oko. Nie wstał już - kwas przeżarł mu oczodół i dotarł do mózgu, gdzie dokończył wieloletniego dzieła wódy i dopalaczy - zabił typa. Nie było powodów żeby nie wierzyć. Joe codziennie przynosił jakiś kawałek złomu, ale od pięciu dni nie przyszedł nawet pożyczyć pieniędzy. To że trafił na przemiał, było bardzo prawdopodobne.
Rachityczny taboret zakołysał się pod Qarlem, kiedy sięgnął po popielniczkę z plastikowej butelki. Wrzucił do niej peta, a następnie zlustrował, czy ktoś wybredniejszy od niego nie wyrzucił całkiem dobrego niedopałka. Niestety. Każdy tutaj jarał co tylko było suche i szeleściło przy ścieraniu. W końcu nie pracował w pieprzonym pałacu, tylko na hali recyklingowej. Przerwa dobiegała końca, więc chłopak założył maskę gazową zawieszoną na wystającym pręcie zbrojeniowym. Ostatni raz rzucił okiem na szarobrązowy krajobraz. Odkąd cztery lata temu dupnął zbiornik z azotem na południowej ścianie hali, pracownicy mieli do dyspozycji całkiem przyjemny punkt widokowy. Ktoś nawet przyniósł kilka rozlatujących się stołków i zrobił mały balkonik z płyty pilśniowej pokryty blachą falistą. A co było widać z balkonika? Największą przestrzeń jaką Qarl kiedykolwiek widział i z powodu której przychodził tutaj do pracy. Cały hektar płaskiej ziemi. Owszem, ziemia zalana była betonem. W paru miejscach jednak popękał i czasem wypuszczał zielone pędy, które rosły sobie aż ktoś zerwał je na zupę jarzynową. Czasami placyk skąpany był we słońcu, ale akurat dzisiaj smog i chmury nie pozwalały mu tutaj dotrzeć. Qarl zrobił ostatni wdech i wszedł w półmrok hali recyklingowej.
Ta miała nawet większą powierzchnię od placu, ale sufit zawieszony był nisko, a światło skąpe i punktowe. Chciał już zająć swoje miejsce na taśmie segregacyjnej, kiedy brygadier rozkazał mu przejść do odbioru złomu. Chłopak nie protestował. Każdego dnia ktoś tracił przy taśmie ręce, zmysły, a w jednym mało zabawnym przypadku nawet męskość.
Na odbiorze zagrożeniem był tylko kontakt ze zbieraczami. Prócz starego Joe’a, którym teraz nawożono już pewnie kwiatki w jakimś przypałacowym ogrodzie, przyjeżdżali żule wożący kawałki metalu na skrzypiących wózkach i gangerzy z wrakami pojazdów, o których pochodzenie nikt nigdy nie pytał. Kolejka sięgała po horyzont - czyli na jakieś sto metrów. Qarl zabrał jeden z urzędowych tabletów i dał znak pierwszemu klientowi. Brodaty, siwiutki włóczęga, potrzebował aż dwu wózków, żeby przytachać jakiś czterometrowy bojler. Mimo budowy stracha na wróble, dał radę wciągnąć go na rampę i zapytać jeszcze:
- Zostawić tutaj?
Qarl rozważał przez chwilę, czy nie sprawdzić kondycji tego człowieczka i przy okazji zabawić się jego kosztem. Zrezygnował, kiedy zobaczył ilu następnych stoi w kolejce.
- Nie, dalej już sami pociągniemy. Pan...?
- Gert Ruld. Tutaj mówią na mnie Tęgi Gertie.
- Tęgi Gertie, co? Gdzie znalazłeś ten mały bojlerek, Tegi Gertie? Albo nieważne, nie było pytania... - uśmiechnął się szyderczo Qarl.
- Żadna tajemnica. Dwanaście przecznic stąd była jakaś katastrofa budowlana. Akurat byłem na miejscu i zabrałem to, co odpadło. Pieprzony bojler prawie zmiażdżył mi nogę! Sukinsyny w dupie mają zwykłych ludzi pracujących w tych podziemiach!
- Jestem z Tobą. Całym sercem Gertie, całym sercem - rzekł ze śmiertelnie poważną miną Qarl wpisując do tabletu parametry bojlera - Kiedyś im jeszcze pokażemy na co nas stać.
Gertie niestety uznał tą uwagę za wyraz pełnego poparcia i zaczął agitować. Rozczarował jednak Qarla - nie powiedział aż tyle, by nie musiał mu wypłacać za złom.
- Dostaniesz czterdzieści miedziaków, Gert - oznajmił tonem kończącym rozmowę.
- Chyba cię posrało. Tachałem ten bojler przez dwanaście przecznic! Przecież w nim samym jest miedzi na jakiś tysiąc monet!
- No to schowaj go sobie do portfela i wypierdalaj.
Obdartus odpowiedział milczeniem. Qarlowi przez chwilę zrobiło się nawet żal, ale nie płacił mu przecież z własnej kieszeni i nie mógł dorzucić premii. Złamany i zgrzytający z gniewu zębami, staruszek zniknął w tłumie.
Kiedy zamknęło się za nim morze ludzi, Qarl zauważył, że następni w kolejce stoją gangerzy. Tylko oni zgodnie z prawem mogli tutaj nosić broń, a ci tutaj mieli mały arsenał. Qarl przez chwilę zastanawiał się jak to możliwe, że nie wcisnęli się przed włóczęgą Gertem, aż zobaczył ich znalezisko. Przywieźli je na pace wielkiej wywrotki i wyglądało na coś bardzo, ale to bardzo... Technologicznego.
- A to co jest, he? - zapytał uprzejmie, przyglądając się gangerom. Ubrani byli najróżniej - w to co udało im się zedrzeć z pokonanych wrogów. Jedyne co się powtarzało, to wygląd żółtodziobów i bandany z wszytymi herbami odlanymi w żelazie. Wyfrezowano na każdym z nich uniesioną pięść w stalowej rękawicy, ściskającą łańcuch z brązu. Herb Domu Orlock. Pierwszy odezwał się ganger o świńskich oczkach i zarośniętej gębie.
- Znaleźliśmy to cacko na naszej dzielnicy. Nie jest do przetopienia, skrybo. To jest kapsuła desantowa Kosmicznych Marines. Osobiście oddamy ją do fortecy Imperialnych Pięści. Tobie nic do tego.
- W takim razie po cholerę tu przyjechaliście? - zapytał jeszcze uprzejmiej Qarl.
Gangerzy spojrzeli po sobie. W końcu odezwała się kobieta. Była to słodka, drobna brunetka ubrana w stylu nippońskiej uczennicy. Trochę obdartej nippońskiej uczennicy. Prawdopodobnie zamierzenie.
- Chcemy dostać kwit, że to my ją znaleźliśmy. Po drodze będzie mnóstwo kłopotów, a z imperialnym kwitem nie będą mogli nas ruszyć.
Qarl przetwarzał przez chwilę to, co usłyszał.
- Ciekawe, bo ja mam pełno kwitów, a jak w ciemnej uliczce źle odpowiem na pytanie “czy masz jakiś problem”, to żaden kwit mi nie pomaga. Jesteś pewna, że potrzebujecie kwitów, a nie broni, mała? - zapytał
- Broń mamy. Brakuje nam papierów. Rozwalimy każdego typa co stanie nam na drodze, ale nie chcemy problemów z prawem. Po drodze stacjonuje pluton Pająków. Do nich nie możemy strzelać, a bez dokumentu będą chcieli kapsuły albo pieniędzy...
- No i teraz zaczynasz mówić z sensem! - przerwał mu z uśmiechem skryba - Wiesz, może jestem prostym urzędnikiem, ale w jednej kwestii zachowuję się jak spekulanci z Wieży Monet - nie siadam do okienka jeśli nie jestem pewien, że zarobię co najmniej pięćset miedziaków.
- Mamy kasę, jeśli o to ci chodzi - syknęła uczennica.
Ganger prosiak podał Qarlowi mieszek. Sądząc po ciężarze - wystarczyło.
Qarl zostawił młode wilki przy rampie Odbioru Złomu i podreptał do labiryntu pomieszczeń biurowych nad halą produkcyjną. W samym jego centrum, niczym mityczny minotaur, urzędował równie bujnie owłosiony kierownik zakładu, herr Bomschlag.
- Dzień dobry, panie kierowniku. Proszę rzucić okiem na ekran! - powiedział podekscytowany Qarl
Bomschlag obrócił się na swoim skórzanym fotelu i przyjrzał monitorowi, który przeżył chyba pikselowy holocaust, lecz nadal pełnił swoją funkcję - wyświetlał przyczepę gangerów z osobliwym ładunkiem.
- Widzę na tym żelastwie znak Pięści - orzekł po krótkiej obserwacji szef - Ewidentnie technologia Astartes.
- Kapsuła desantowa - zgodził się Qarl - Możliwe, że doszło do omyłkowego zrzutu.
- Albo do celowego. Tak czy inaczej, nie nasza sprawa. Mogą z tego być tylko kłopoty. Zezłomować zanim zaczną o tym wszędzie gadać.
- Za późno, panie kierowniku. Kolejka jest na pół kilometra. Wszyscy złomiarze w tym dystrykcie mogli sobie obejrzeć to cacko i przekazać nowinę rodzinie oraz znajomym. Fama okrąży cały kopiec, przybierze na fantazji i jutro dowie się pan, że w mieście rozbił się krążownik Imperialnych Pięści.
Mina szefa najpierw zrzedła, a potem przybrała kolor rozgrzanego metalu. Zaklął siarczyście, po czym rzucił:
- I do tego przychodzą do nas gangerzy, żeby im wazelinę sponsorować?
- Niestety, kierowniku - zgodził się Qarl - To czysta bezczelność! Powiem im, że mają spadać.
- Powiedz im! ...że im pomożemy. Ale nie za darmo...
- Ach, tym już się zająłem, panie kierowniku - zapewnił szybko urzędnik - tutaj jest proszę cały mieszek, wziąłem z niego, jak zwykle, dziesięć procent.
- A idź mi z tymi miedziakami, ja o czymś innym mówię. Słuchaj! - rozkazał herr Bomschlag, ale zamiast mówić podszedł do swojej “szafy pamięci”, na której wisiały starocie z czasów, kiedy służył w Gwardii. Wyjął z pochwy swój wielki nóż komandoski, wrócił do biurka i zaczął rysować nim plan w niewidzialnym piasku na blacie.
- Pójdziesz z tymi dzieciakami. Powiedz im, że inaczej nie dostaną przepustki. Będziesz ją miał cały czas przy sobie i przed nimi podejdziesz do pierwszego kosmicznego marine’a jakiego zobaczysz. Wyjaśnisz, że to ja cię przysyłam, dopilnujesz żeby dowiedział się o tym jakiś ważniak, a potem wrócisz do mnie. Jeśli pociągną mnie w górę - tutaj mruknął brzydkim okiem - pociągnę cię za sobą, Gutwasser. Może to gangerzy chcą wejść w dupę kosmicznym marines, ale to my ostatecznie wszystkich wyruchamy!
- Pana kierownika plan jest świetny, naprawdę, ale nie wiem czy się nadaję - powiedział Qarl bez cienia szczerości
- To już postanowione. Masz głowę na karku, chłopie, dasz radę! Tu masz mój stary nóż i laspistol. To nie żadne antyki, tylko dobra broń.
Świeżo upieczony agent Qarl przyczepił pochwę do pasa, włożył nóż, a kaburę z pistoletem przypiął pod połą płaszcza. Kiedy sekretarka herr Bomschlaga oddała mu podpisany i opieczętowany druk, wrócił jeszcze do gabinetu kierownika, zasalutował sprężyście i wyszedł zastanawiając się dlaczego to tak właściwie robi.

***

Pięć lat wcześniej i jakieś trzysta pięćdziesiąt metrów wyżej, Talib Johnson obudził się ze snu zesłanego nań przez pewnego wędrownego Jana. Niestety Jan, jak to ma w zwyczaju, odszedł o wiele szybciej niż się pojawił, zostawiając w głowie Taliba swoją marudną żonę i rozwrzeszczane dzieciaki. Mógłby przysiąc, że słyszy ich głosy w każdym uderzeniu metalu o metal, warkocie silnika wszystkich maszyn i każdym krzyku niosącym się echem wzdłuż grobli Przedsionka Piekieł. Nawet ciche bzyczenie jarzeniówki zdawało się być hałasem niemożliwym do zniesienia. Wyszedł ze swojej szopy niesiony zewem natury.
Kiedy skończył, ucieszył się, że tak mało osób ma swoje mieszkania nad nim, a tak wiele pod. Słońce jeszcze nie wzeszło, więc może wytrzeźwieje do czasu kiedy ostre światło dnia zwali go z nóg. Przeszedł się wokół swojego nowego królestwa trącając butem swoich pożal się Imperatorze kompanów, z gorącą nadzieją że cierpią bardziej niż on. Następnie wdrapał się po drabince na pakę Tira - jego największej dumy, osiemnastokołowego tytana motoryzacji. Widział stąd całą swoją dziedzinę - szopę, która była jego tymczasowym pałacem, namioty, w których sypiali jego ludzie i... No tak, można się było spodziewać, że po wczorajszej inauguracji zabraknie niektórych elementów krajobrazu. “To nic, wreszcie mam stałe źródło dochodu”, pomyślał Johnson. Zapora zbudowana ze wszelkiego rodzaju złomu odgradzała niższe piętra kopca od świata powyżej. Jedyne przejście zastawione było wspomnianą ciężarówką, na której poprzedni właściciel wymalował starannie imperialnego orła. Dziś farba łuszczyła się już, ale kształt nadal był rozpoznawalny. Kiedy Johnson wspiął się na ten poziom w zeszłym tygodniu i zobaczył symbol, pomyślał, że gość ma jakiś kwit na ochronę tej bramy. Wszelkie tego typu spekulacje zakończyły pijackie zawody. Gość nie miał żadnych szans. Przegrał sromotnie, a między kolejkami wygadał, że namalował orła dla picu, a żadnego kwitu nie ma, bo zgarnął to miejsce od poprzedniego właściciela. Kiedy Johnson obudził się następnego dnia, powiedziano mu, że dawny bramowy odszedł gdzieś w środku nocy, zataczając się, i tyle go widzieli. Pewnie potknął się i spadł z grobli. Jest szansa, że nic mu się nie stało - był w końcu pijany, ale i tak raczej nie zdoła wrócić. Pomagierów bramowego nie trzeba było przekonywać, bo byli wyjąkowo tępi. Przyłączyli się do bandy Taliba i uznali go za nowego szefa. Świeżo upieczony bramowy przy Przedsionku Piekła żałował tylko, że nie zapytał wcześniej do czego służy dźwignia z czerwoną gałeczką...  
Kiedy już miał schodzić, kątem oka zauważył kształt wyłaniający się z cienia daleko za murem. Wrzasnął na swoich ludzi, a adrenalina znieczuliła go trochę na kaca-mordercę. Odprowadził wzrokiem pojazd intruza, kiedy pokonywał wąską groblę. Wóz pancerny, solidny, czysty i błyszczący, zatrzymał się w idealnym miejscu, tuż za żółto-czarną linią namalowaną kilkanaście metrów przed Tirem. Kierowcą okazał się być jakiś podlotek. Wyposażenie miał całkiem niezłe, szczególnie jeśli chodzi o implanty. Talib uznał to za dobrą kartę.
- Zróbcie przejazd dla Theo Van-Saara! - krzyknął młodzian. Skierowano na niego reflektory. Bardziej po to, żeby go oślepić niż oświetlić.
- A kim jest Theo Van-Saar? - zapytał Johnson demonstracyjnie krzyżując ręce.
- Synem Wolfganga Van-Saara. Naczelnika dzielnicy trzeciej, członka szlachetnego rodu Van-Saar, wiernego sługi Imperium i przyjaciela rodu Helmawr... - odrzekł Theo zasłaniając światło reflektorów wolną ręką. Z drugiej nie wypuszczał broni.
- Od członka szlachetnego rodu należy się zatem szlachetne myto! - powiedział spokojnie Talib, wciągając na twarz uśmiech tak starannie, jak wciąga się gorset.
- Dla takich jak Wy od szlachetnego syna należy się wpierdol - odpowiedział mało nobliwie panicz - otwierać! To moja rodzina rządzi w tej dzielnicy!
Talib Johnson zawahał się przez chwilę. Darowanie przejazdu pierwszemu klientowi w nowej branży na pewno przyniesie pecha. Chłopaki pomyślą że jest słaby... Z drugiej strony smarkacz wcale nie musi mówić prawdy. Co, jeśli ma zwyczajnie gadane, a naprawdę jest jakimś wypierdkiem? Z trzeciej strony, czy warto ryzykować gniew patrona takiego rodu jak Van-Saar? Zamyślony oparł dłoń o dźwignię z czerwoną gałeczką zamontowaną na pace Tira. Tego ranka nie był w najlepszym humorze.
- Dobra, niech stracę... - odrzekł Talib starając się wyglądać na zakłopotanego - Ale pod dwoma warunkami. Pierwszy: szepniesz ojcu dobre słówko o Talibie Johnsonie, nieoficjalnemu strażnikowi trzydziestej siódmej bramy, zwanej Przedsionkiem Piekieł. Drugi: - tutaj zrobił pauzę - na czas przejazdu oddacie nam broń...
Van-Saar chciał najpierw coś powiedzieć, wzburzony, ale musiał go powstrzymać ktoś siedzący w pojeździe. Na chwilę zniknął w środku, po czym mruknął urażony że się zgadza. Broń została złożona na platformie zawieszonej na dźwigu i wciągnięta na drugą stronę muru. Talib Johnson pomyślał nad ostatnimi słowami dla podróżnych, a Van Saar siadł za kierownicą i uruchomił silnik. W końcu samozwańczy strażnik trzydziestej siódmej bramy pociągnął za dźwinię z czerwoną gałeczką. Stalowe zasuwy przesunęły się uwalniając zapadnię.
Kilkutonowy pojazd pancerny spadł w przepaść. Turkot silnika cichł przez jakiś czas, a potem zanikł w głębinach kopca... Talib Johnsons poczuł, że głowa przestała go boleć.

***

Dziś, jakieś trzysta pięćdziesiąt metrów niżej.
Karawana wioząca kapsułę desantową przebiła się przez tłum petentów do hali recyklingowej. Napotykała teraz na drodze pojedyncze osoby, zmuszane do schodzenia z drogi zgodnie z uniwersalnym drogowym prawem większego. Qarl obszedł kapsułę i dokonał oględzin pancerza. Nie znał się na tych kosmicznych stopach metali, ale nie potrafił pohamować ciekawości. Spód był nadtopiony - możliwe że w ten sposób w kapsule absorbowana jest część siły uderzenia. Co ciekawe, boczny pancerz był potężnie wgnieciony z jednej strony. “Żeby coś trafiło w kapsułę, musiałoby być szybsze od niej. Ewentualnie wolniejsze, lecz nieźle wymierzone”, pomyślał urzędnik,“Zrządzenie losu, lub precyzyjnie wykonany atak ”. Nagle ze środka dobiegło go cichutkie chrząknięcie. Wspiął się na palce i zajrzał przez wygięte drzwi do środka kapsuły. Znajdowała się tam komora, szeroka i wysoka na tyle, by pomieścić kilkunastu dorosłych ludzi. Nie było tam jednak ani jednych, ani drugiego, był za to... Zadek, wypięty przez kogoś grzebiącego w trudno dostępnych, elektronicznych bebechach kapsuły, skłonnego do przekleństw i złożeczeń na towarzyszy podróży.
- Kim jesteś? - zapytał Qarl przybierając surowy wyraz twarzy. Ktoś grzebał w, było nie było, jednostce wojskowej, własności Adeptus Astartes! Kiedy jego głos nie przebił się przez ściany komory, wyłożonej materiałami łagodzącymi wstrząsy, urzędnik wziął jedno z zawieszonych na zaimprowizowanym warsztaciku serwonarzędzi i rzucił nim. Szabrownik uderzył się w głowę kiedy wyprostował się po tym, jak serwonarzędzie spadło mu na nogę, obrzydliwie zaklął i wygramolił się ze swojej dziury. Qarl zobaczył gniew na czerstwej twarzy, małe, nienawistne oczka pod zsuniętymi na czoło goglami i burzę blond włosów. A to wszystko ozdabiające głowę osadzoną na ciele mierzącym nie więcej niż metr trzydzieści. Wściekłość ustępowała strachowi w miarę jak oczy karła przyzwyczajały się do mocnego światła i wyodrębniały z niego rysy twarzy, której nie znał...
- Kim jesteś Ty? - zripostował karzeł
- Jestem kimś, kto w życiu nie odważyłby się grzebać we własności armii dwuipółmetrowych żołnierzy z kosmosu. Wiesz co za to grozi?
- Co ja mogę, kiedy mnie tu wrzucili? Kazali obejrzeć czy nie ma to co ciekawego.
- Kto cię wrzucił?
- Metres, ten zarośnięty wieprz.
Odrobinę przestraszony tą nowo nabytą wiedzą, Qarl niemal krzyknął kiedy ktoś szturchnął go w łydkę. Był to... Metres, siedzący na pace ciężarówki. Musiał usłyszeć rozmowę.
- Kogo ty tam masz, Gutwasser? Gadasz do siebie? - zapytał, pocąc się na twarzy, usiłując ją zmusić do przybrania wyrazu niewiniątka.
- Ej ty! Wyciągnij mnie stąd! - dobiegło ze środka, nim urzędnik zdążył odpowiedzieć. Wsunął rękę w szczelinę i pomógł karłowi się wygramolić. Mimo niewielkich rozmiarów - a może właśnie dzięki nim - zrobił to bez najmniejszego problemu. Metres, kiedy go zobaczył, aż wstał na chwiejącej się pace, mając zapewne nadzieję, że gestykulacją nadrobi braki w mimice, wobec mało przekonującego - a kto by pomyślał - zgrywania głupiego.
- Musiał się tam dostać jeszcze przed załadunkiem - zapewnił z pełną powagą - Kiefer! - odwrócił się do swojego klanowego towarzysza, ćmiącego papierosa nieopodal - Kiefer, jak mogliśmy do tego dopuścić?! Przecież to własność kosmicznych marines! - palacz odpowiedział mu milczeniem oraz wyrazem twarzy mówiącym wszystko, tylko nie żeby kontynuował przedstawienie.
- Daj spokój, Metres... Herr Gutwasser przecież nie zakabluje - dobiegł w końcu głos z drugiej strony kapsuły. To obdarta uczennica przeciskała się właśnie do nich, usłyszawszy że sprawa się rypła. Niezdarne ruchy, słodki, cienki głosik, smutne, błagalne niemal spojrzenie - to wszystko miało pewnie przekonać Qarla, by zachował milczenie, ale wcale nie musiało. Nie miał zamiaru zajmować się takimi drobiazgami jak kradzież mienia ludzkości, jeśli rzeczywiście miał go czekać awans. Co nie znaczyło, że nie mógłby dać dziewczynie satysfakcji... Oczywiście dla własnego bezpieczeństwa!
- No wiesz, miałem coś wspominać i w ogóle, ale... Teraz sobie myślę, że nie ma sprawy.
- Jakiej sprawy, o czym on mówi? - ciągnął Metres - Kompletnie nie wiem o co chodzi! - teatralnie wzruszył ramionami i klapnął się w biodra. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
Qarl podsunął karłowi skrzynkę, żeby miał na czym siedzieć.
- Znalazłeś tam coś? - zapytał - Lepiej mów prawdę, dla własnego dobra.
Po chwili bicia się z myślami, blond malec sięgnął do kieszeni i wyjął jakiś kawałek plastiku
- To rdzeń informacyjny. Mogłbym go opchnąć za niezłą kasę, byłaby z niego całkiem znośna jedna trzecia kogitatora. Ale podejrzewam, że to co jest na nim zapisane jest dość ważne...
- Nawet nie wiesz jak. I pewnie warte o wiele więcej niż kawałek jakiejś maszyny liczącej.
Jechali przez chwilę w milczeniu. Wreszcie ciszę przerwał krasnal
- Serio mnie nie zakablujesz? Dasz na to słowo?
- Mogę dać, jeśli ma to dla ciebie znaczenie. W końcu przekazałeś mi dysk - rzekł Gutwasser nie spoglądając na karła. Wolał nie dostrzec w jego spojrzeniu, że ten dysk to ściema i że ukrywa jeszcze cały magazyn cenniejszych znalezisk. Jego nowy towarzysz namyślił się przez chwilę, po czym powiedział półszeptem:
- To może pójdziemy na układzik? Inkwizytor będzie syty i Heretyk cały...
- Co masz na myśli?
I wtedy Qarl Gutwasser poznał sekretny plan jasnowłosego karła.

***

Pod Piekielną Bramą, dzisiaj.
Talib Johnson obudził się z obolałą głową i językiem szorstkim jak ręcznik. Rzucił się do kubła wypełnionego deszczówką - był to przywilej dostępny tylko jemu, pozostali otrzymywali mniejsze porcje, w dodatku głównie z oczyszczonego moczu. Podobnie było z alkoholem - mało kto zdawał sobie sprawę, że nieustanne bulgotanie, kapanie i pluskanie dochodzące zza sekretnej ścianki, nie było efektem spłukiwania wody w kiblu gdzieś w apartamencie powyżej. Były to odgłosy, jakie wydawał rodzący się w rurkach destylatora samogon - najwspanialszy wynalazek ludzkości. Póki co nikt jednak nie zastanawiał się jak to jest, że szef cały czas chodzi napruty, skoro oficjalnie nawet tabletek szczęścia było więcej niż trunków. Udało mu się uniknąć wściekłego buntu załogi tylko dlatego, że do jego prywatnych kwater przez lata nikt nie miał najmniejszej ochoty wchodzić. Był to barłóg złożony z pomiętych tkanin, wymienianych co jakiś czas, lecz nie pranych, z porozrzucanymi poduszkami oraz butelkami o różnym stopniu opróżnienia. Butelek pełnych alkoholu na daremno było szukać - nie wytrzymywały próby Johnsonowego pragnienia.
Kiedy lokalny pan i władca zaspokoił już swój nałóg, udał się na tradycyjny obchód swoich włości. Zajrzał do koszarów, policzył zdemolowane przez noc sprzęty, sprawdził czy nikt nie przysypia na warcie i czy jacyś klienci nie stanęli właśnie za żółto-czarną linią. Niestety. Musiał się zadowolić jedynie gładzeniem czerwonej gałeczki, która dostarczyła mu tak wiele radości w przeciągu ostatnich pięciu lat. Stojącego na Tirze, zastał go zwiadowca na motocyklu. Przejechał groblę, lecz nie zbliżył się nadto, widząc co Talib trzyma w ręku. Zdjął hełm i ryknął:
- Jadą z dziwnym ładunkiem, szefie! Coś od Astartes! Kawał złomu!
- A skąd Ty wiesz, Paszkwil? Czyś Ty kiedy chociaż jakiego ich adepta kiedy widział, a?
- Ale szefie, oni wiozą ten taki, co spada z nieba... Na plakatach często drukują...
- Oby to była prawda, Paszkwil. Dam ci ludzi i broń, ale niech cię ręka imperatorska broni. Nie spartol tego.
- Się wie. Do tego ciężarówkę mają. Jak się dorzuci ją do tego cacka, to rachunek jest oczywisty. Trzeba zabrać! - powiedział Paszkwil, po czym poszedł zwlec jakichś chłopaków z materaców. Odjechali ścigając się po wąskiej grobli, trąbiąc i dodając gazu na zakrętach.
- Banda idiotów - powiedział do siebie Talib Johnson - Ja przynajmniej upijam się zanim robię takie głupstwa.

***

- Tylko wracaj zaraz - poprosił, zbyt uprzejmie jak na siebie, Metres - nie wiadomo kto nas może tutaj obserwować.
Qarl Gutwasser zignorował go i zeskoczył z ciężarówki, uważając by przypadkiem nie wystrzelić z laspistoletu. Rzadko trzymał w ręku coś, czym może zabić. Z tarapatów wybawiała go umiejętność mówienia tego, co inni pragną usłyszeć. Z bronią czuł się jak na celowniku - wiadomo, że w razie ataku pierwszy zawsze zginie facet z pukawką. Za nim zeskoczył karzeł, którego imienia urzędnik wciąż nie znał i nie był pewien, czy ma ochotę poznawać. Dźgnął go tylko lufą w plecy i warknął żeby przebierał nogami. Odeszli na jakieś pięćdziesiąt kroków od zaparkowanej wywrotki przemierzając niewielki placyk pod niskim sklepieniem. Qarl upewnił się, że zniknęli z pola widzenia gangerów, odbezpieczył broń i wymierzył w sufit.
- Masz jakieś ostatnie słowa? - zapytał głośno, możliwe że zbyt głośno, ale przynajmniej wszyscy na ciężarówce go słyszeli.
- Mam! Pocałujcie mnie wszyscy w... - słowa małego przerwał wystrzał z laspistoletu. Zapadła cisza, w której malec kiwnął głową na pożegnanie i pomknął w ciemną uliczkę przebierając kaczkowatymi nogami. Zniknął w najbliższej dziurze i tyle go było widać. Wszystko - zgodnie z umową. Upewniwszy się, że nikt go nie widzi, Qarl odwrócił się na pięcie i... Upadł pod jakimś ciężarem. Trup! Cholerny sufitołaz, którego musiał trafić strzelając w sufit! Kiedy zrzucił go z siebie zobaczył na klatce piersiowej denata elegancką, opaloną ranę, jaką zostawiają promienie lasera.
Potem rozpętało się piekło.
Ktoś zawołał “Strzelaj!”, tuzin ludzi wrzasnęło, a wszyscy otworzyli ogień. Qarl czuł że jest w samym środku tego zamieszania. Zakrył głowę rękami, najpierw swoimi, potem sufitowca. Napastnicy byli chyba wszędzie. Z początku skupili ogień na nim, ale osłonił się stygnącym ciałem i przetrwał. Ogniem szybko odpowiedzieli Orlockowcy. Fakt ten diametralnie zmienił sytuację na polu bitwy - teraz mógł dostać promieniem zarówno od wrogów, jak i od swoich. Postanowił przeczekać strzelaninę, udając martwego. Chwilowo nie dbał o to, czy jego towarzysze sobie poradzą. Może ci napastnicy też będą potrzebowali jego wstawiennictwa u władz?
Trudno było jednak usiedzieć spokojnie, kiedy tuż obok głowy świszczały pociski. Bandyci obsadzili wnęki, rowy, prowizoryczne barykady usypane z gruzu. Wcześniej trudno to było dostrzec, ale placyk był idealnym miejscem na zasadzkę. Wymiana ognia przeciągała się, a orlockowcy oddawali pola. Napastnicy postępowali od okopu do barykady, od barykady do słupa i pewnie w głowę zachodzili dlaczego ciężarówka nie odjeżdża, mając otwartą drogę ucieczki. Qarl przeczołgał się do dziury, w której zniknął karzeł i uznał, że to jedyna droga. Z początku było ciasno, ale potem prostokątny przewód wentylacyjny łączył się z głównym, którym na czworakach mógł przejść dorosły człowiek. Niestety jedyna droga prowadziła w górę, więc trzeba było się pogimnastykować. Jakieś dwadzieścia kroków dalej na wyższym poziomie Qarl uświadomił sobie jak wiele robi hałasu. Blacha gięła się pod jego ciężarem, hucząc okropnie, co szybko zwróciło uwagę strzelców, tylko których?

cdn.

środa, 20 stycznia 2016

Księżyce Saturna

Dziś będzie króciutkie opowiadanie-wstępniak do pewnej nigdy nie wydanej gry planszowej.

Kiedy po raz pierwszy pomyślałeś o tym, że musisz stanąć na swoim, nie sądziłeś, że będzie to powierzchnia księżyca Saturna. Nie tak wyobrażali to sobie ludzie sto lat temu. Mars był szczytem ludzkich marzeń, każdy chciał tam mieć kolonię. Potem czerwona planeta spowszedniała, wreszcie znudziła się. Dziś jest ostatnim przystankiem na drodze za pas asteroidów - do krainy tysiąca księżyców, krążących wokół majestatycznych gigantów - Jowisza i Saturna. Byłeś zbyt młody, by móc uczestniczyć w zasiedlaniu Ganimedesa, Io, Kallisto i Europy. Siedząc w szkolnej ławce, musiałeś zadowolić się marzeniami o życiu pośród gwiazd.
Dziś, po latach pracy w TerraFormie i zdobyciu kontraktu na budowę kolonii przy najpiękniejszej ze słonecznych planet, jesteś gotów dołączyć do kosmicznego wyścigu. Podróż z Europy na Tytana, skąd wyruszysz na pogranicze eksploracji kosmosu, zajęła pół roku. Ziemia była wówczas doskonale widoczna - blada, niebieska kropka wśród o wiele jaśniejszych gwiazd i planet. Daleka o minuty świetlne, nieuchwytna niczym kiedyś wszystko, co poza Księżycem.
Tytan okazał się prężnym ośrodkiem handlu, nauki i inżynierii. Wielcy gracze kolonizacji nie zdążyli się tu jeszcze zainstalować. Miejsce pełne idealistów, ambitnych przedsiębiorców i ekscentryków, samodzielnie stawiających osiedla tam, gdzie nie postała nigdy ludzka noga. Taki stan rzeczy nie utrzyma się zbyt długo. Zwycięzca tej ekonomicznej wojny może być tylko jeden. Oby udało się wykonać kontrakt zanim przebudzi się TerraForma…
Czerwony patrzył jak wędrujący po niebie ognik rośnie, stając się jaśniejszy od dalekich gwiazd, potem od księżyców, wreszcie jaśniejszy od Słońca. Zbliżał się do powierzchni opadając pionowo. Szybko, lecz zwalniając z każdą sekundą, tak że lądowanie zdawało się przeciągać w nieszkończoność. Gdy ognik był już nisko nad horyzontem, ledwie tlący się, na tle wschodzącego Saturna można było określić kształt reszty obiektu, a na jego podstawie wywnioskować funkcję - tak, to była sonda klienta. Osiadła lekko, niewyczuwalnie dla kolonizatora. Patrzył teraz, jak uginają się pod nią nogi, korpus odsłania od spodu niewielkie gąsienice, a z góry wysuwa baterię przyrządów optycznych. W końcu zwolnieniu ulegają ostatnie zaczepy i kompozytowy karapaks uwolnił robota, który podjechał do czerwonego i skalibrował na jego hełmie przyrządy.
Na HUDzie kolonisty ukazał się komunikat o przychodzącej rozmowie. Wiedząc czego się spodziewać, otworzył kanał. Jego oczom ukazała się kobieta o wyglądzie pani prawnik, zapewne niewiele mylącym.
- Witam. Jestem Edna Chen. Jestem przedstawicielem akcjonariuszy naszego projektu. Mam przygotować raport na temat postępów w pracach. To jest TOBI - w tym momencie robot wysunął spod powłoki manipulator i pomachał nim do Czerwonego - będzie przygotowywał dokumentację.
Czerwony przywitał się i od razu przystąpił do prezentowania. Miał jeszcze pełno roboty tego dnia - trzeba było ściągnąć z orbity kontener z polimerami, sprawdzić odczyty sejsmografu po ostatnich punkcjach rdzenia, przejrzeć oferty projektów pod kątem instalacji mieszkalnych…
Zaczęli od stacji OrbiTrack’u. TOBI wjechał do środka, podłączył się do sieci, a Chen komentowała. Musiała być gdzieś niedaleko, bo w ogóle nie było opóźnienia - pewnie na Tytanie. Wycieczki do nowych księżyców uchodziły za ryzykowne, czego nie można było powiedzieć o idiotoodpornych terminalach i parkach ziemskich Tytana.
- W tej chwili mamy na orbicie kilka obiektów, głównie badających anomalie grawitacyjne nad depresją w południowej części globu. Planuję powiększyć flotę o obiekty wojskowe: działa dalekiego zasięgu i replikatory nanomyśliwców…
- Naturalnie żeby zestrzeliwać nadlatujące asteroidy… - przerwała Chen
- Naturalnie - zgodził się Czerwony, próbując sobie przypomnieć kiedy ostatnio przeczytał w SaturnHubie o jakiejś spadającej asteroidzie. Nie potrafił.
Następnie wziął TOBI-ego do transportera i pojechali obejrzeć nowo budowane osiedle, jadąc drogą pod dominującym nad nieboskłonem Saturnem. Lustrzane kopuły były widoczne z daleka.
- Wszystkie komponenty buduję przy pomocy SI na orbicie, gdzie jeden robot potrafi przenosić całe kondygnacje. Kiedy są gotowe zwyczajnie lądują tam, gdzie mają stanąć. Dzięki modułowej konstrukcji na powierzchni pozostaje niewiele do roboty.
Pani Chen odpowiadała potakiwaniem. Czy z zaciekawieniem? Czerwony nie był pewien. Była pierwszą osobą, którą widział od dwóch miesięcy, a wcześniej też nie było ich zbyt wiele. Można się oduczyć czytania ludzkich emocji.
TOBI objechał jeszcze kilka innych instalacji - sieć bunkrów rozciągająca się między kilkoma osiedlami, powstałe już jakiś czas temu budynki Centrum Augmentacji, a także mniej ciekawe, lecz o wiele bardziej niezbędne konstrukcje.
Wreszcie nadszedł koniec wizyty. TOBI zbliżył się do karapaksu zostawionego na lądowisku. Nagle obrócił się w miejscu.
- Zapomniałam o czymś - odezwała się przedstawicielka klientów -  Sejsmograf! Ależ ze mnie gapa…
Kolonista żałował teraz swoich zaległości w empatii, bo nie potrafił odczytać co wyraża twarz Edny Chen. Zakłopotanie? Złość, że nie przypomniał jej o czymś tak oczywistym? Podejrzenie, że coś ukrywa? Kiedy otworzył usta, by coś powiedzieć, nie wiedząc nawet jak zacząć, Edna uprzedziła go.
- A zresztą, nieważne. To jest pod powierzchnią, nie? Pewnie i tak nie będę tam miała zasięgu. Bądź tak dobry i prześlij te raporty przez S-Huba.
Robot znów się odwrócił, podłączył się do konstrukcji lądownika, pomachał na pożegnanie manipulatorem i wzbił się w powietrze, ku Saturnowi w zenicie.

O wiele spokojniejszy niż przed chwilą, Czerwony wszedł do kompleksu naukowego i zjechał windą na najniższe piętro. Podszedł do sejsmografu i spojrzał na wykresy, następnie na holograficzny pulpit. Dźgnął palcem przycisk podpisany “SYRENA ALARMOWA - ręczny wyłącznik”. Nagle całe pomieszczenie wypełniło czerwone światło tańczące po ścianach, suficie i podłodze, a rzadkie powietrze rozbrzmiało przeraźliwym, nienaturalnym wyciem. Dźgnął przycisk powtórnie i wszystko się uspokoiło. Sprawdził tylko jeszcze, czy dodatkowe klimatyzatory które sprowadził z Ziemi działają jak należy. Miały się nie przegrzewać nawet w piekle… Upewniwszy się, że wszystkie działają w granicach normy, całkiem dosłownie, wrócił do windy. Jadąc w górę, gapiąc się na uciekające w dół pokłady skał powtarzał sobie jak mantrę: “Grunt to nie przejmować się na zapas. Grunt to nie przejmować się na zapas. Grunt to nie przejmować się na zapas…”